Berlinowi nie będę wyznawał miłości. Miasto przeraża mnie coraz bardziej. Kierując się na słynne Berlin Messe wybieram więc przedmieścia. Dokładam wprawdzie 25 kilometrów, ale cieszę się absolutnym spokojem.
Myślę, że to już 8 lat odkąd pierwszy raz odwiedziłem targi IFA. Zawsze decyduję się na samochód. Trasa z Warszawy jest piekielnie nudna, ale bardzo szybka i komfortowa. Właściwie jedynym minusem jest tankowanie. Do wyboru jest drogie paliwo na autostradzie, albo objazd przez stację w zatłoczonym centrum handlowym.
Uzupełnianie paliwa na tej trasie wywołuje u mnie wiele niemiłych wspomnień. Kiedyś dosłownie odpadł mi alternator podczas ruszania spod dystrybutora. Innym razem włączyłem immobilizer i zostałem uziemiony na 2 godziny. Ostatnio natomiast obsługa straszyła mnie policją bo pasażer użył e-papierosa dobre 20 metrów do dystrybutora. Oczywiście żadna w tym wina tej konkretnej trasy. Za pierwszym razem błędem było jeżdżenie skorodowanym Fiatem Stilo. Za drugim ludzie z Mazdy nie ujawnili mi lokalizacji wyłącznika. O trzeciej historii nawet nie wiem co mogę powiedzieć.
Do listy aut którymi jechałem na trasie Berlin – Warszawa mogę dołożyć też Fiestę MK 6, Hondę Civic X czy Nissana Qashqai. Tutaj akurat udało się uniknąć przygód. Oznacza to jednak, że nigdy nie pojechałem niemieckim samochodem do Niemiec.
No to tym razem wybrałem Mercedesa. Dokładnie na klasę V w wariancie 300d. Samochód kosztuje jakieś 400 000 zł. Nie będę opowiadał o komforcie, bo jeśli nie grasz w znanym zespole muzycznym, to szansa że będziesz nim jeździł jak należy, a więc na tylnej kanapie, jest nikła. Zdecydowanie więcej do opowiedzenia mam w kwestii zasięgu, bo ten w chwili pierwszego uruchomienia wynosił 1136 km. Okazał się przekłamany, ale w drugą stronę.
Samochód został załadowany przez 3 osoby z bagażami. Dołączyły do tego 2 komputery stacjonarne, monitor i nieco sprzętu fotograficznego. Szacuję, że całość nie przekroczyła 370 kg. Trasę pokonywałem oczywiście autostradą. Prędkości przelotowe 120-140 km/h. Część „miejska” trasy obejmowała jedynie kilkanaście kilometrów.
Spalanie wyniosło, uwaga: 6 litrów. Dokładnie tyle co Fiestą MK6. Tylko, że Ford ważył tonę, miał mniej niż 70 KM, a jego karoseria była całkiem opływowa. Mercedes tymczasem ma dwie tony, moc 237 KM, a kształtami przypomina karton mleka.
Zasadniczo z matematyki wychodziło mi, że mimo wszystko przejechanie w 2 strony będzie mało prawdopodobne, więc nieszczególnie przejmowałem się ekonomiczną jazdą. Czym bliżej do celu, tym ambicje i oczekiwania stawały się większe. Kiedy jednak zostało mi 150 km do Warszawy i mniej więcej tyle samo na wskaźniku zasięgu, uznałem że test został zaliczony i nie ma co dokładać sobie stresów.
Zajechałem na stację i dotankowałem za symboliczne 50 zł, a więc jakieś 8 litrów. No i okazało się, że wskaźnik ich po prostu nie odnotował. Absolutne zero różnicy na zasięgu. Co więcej po kolejnych 30 km jakiekolwiek wskazania zniknęły i została sama rezerwa. Czyli było jeszcze jakieś 120 km zasięgu (w mojej Hondzie rezerwa zapala się przy 80 km), ale V-klasa stwierdziła, że koniec tego dziadowania i albo zatankuję, albo napływająca adrenalina uprzyjemni mi każdy pokonany kilometr. Jak każdy rozsądny dziennikarz postawiłem na bramkę nr.2. Nie tylko dojechałem więc do Warszawy, ale jeszcze kalkulując w głowie ile to powinienem mieć zasięgu, odwiozłem wszystkich członków wyprawy do domów.
Czy rano samochód zapalił za 5 razem, niczym polonez w zimie? Czy na stacji tak mi zaciągnęło syfu z dna baku, że obstawiałem wzywanie lawety? Ludzie z Mercedesa na pewno to przeczytają, więc się nie dowiecie.
Faktem jest jednak, że nigdy dotychczas nie pokonałem takiej trasy bez tankowania. Ostatnio testowanego ID.Buzz musiałbym naładować co najmniej 4 razy.